sobota, 6 lipca 2013

dzień 2.

            Sfrustrowany usiadłem na belce. Odruchowo zapiąłem narty, poprawiłem kask i starałem się skupić na kolejnym skoku. Bezskutecznie, ciągle rozpatrywałem w myślach poprzednie zupełne nieudane lądowania i zastanawiałem się, co poszło nie tak. Igielit nie był moją ulubioną nawierzchnią, więc jeden, drugi skok mógł nie wyjść, ale nie osiem z rzędu, do cholery!
            Dawaj, stary, teraz dasz radę powiedziałem do siebie w myślach, ale ciężko było mi w to uwierzyć.
            Trener dał mi znać chorągiewką, a ja odepchnąłem się od belki i zacząłem sunąć w dół rozbiegu. Wzrok wbiłem w próg, starając się określić idealny moment do wybicia, bynajmniej nie udało mi się to. Leciałem dosyć krótko, spadając mniej więcej w połowie buli. Jakby tego było mało, nie byłem w stanie utrzymać równowagi i ześlizgnąłem się w dół na plecach.
            Uderzyłem ze złością pięściami w ziemię. Jeszcze nigdy nie miałem tak pechowego treningu. Dlaczego coś takiego przydarzyło mi się akurat tuż przed Letnią Grand Prix? Do tej pory moje skoki były w porządku, co poszło nie tak?
            Wypiąłem narty i ze spuszczoną głową zszedłem z rozbiegu. Chciałem, żeby ten trening dobiegł końca.
            - Maciek! – Trener szedł w moim kierunku. – Co jest?
- Nie wiem – odparłem, wzruszając ramionami. – Jeszcze wczoraj wszystko było w porządku.
- Źle się czujesz? – Nie był na mnie zły, ale jego zmartwiony wyraz twarzy działał na mnie bardziej, niż najgorsze wyzwiska.
- Nie, nic mi nie jest.
- Wiesz co, idź już do domu – powiedział.
- Ale…
- Dzisiaj już nic z tego nie będzie – przerwał mi. – Odpocznij, może jutro będzie lepiej.
- Jasne – mruknąłem.
            Podniosłem narty, które wcześniej cisnąłem ze złością przed siebie i skierowałem się do szatni. Po drodze czułem na sobie współczujące spojrzenia chłopaków. Już nie mogłem doczekać się tych współczujących telefonów i pełnych nadziei obietnic, że jutro będzie lepiej.
            Ściągnąłem z siebie przesiąknięty potem kombinezon, a raczej odkleiłem go od skóry. To był kolejny powód, dla którego nie przepadałem za letnim sezonem. Pomijając już fakt, że skakanie na śniegu było lepsze od skoków na igielicie, to w stroju z pianki można było się ugotować.
            Myślałem, że lodowaty prysznic zmyje ze mnie dręczące myśli, ale bezskutecznie. Wciąż analizowałem te fatalne skoki, starając się dociec, co poszło nie tak. Jaki błąd popełniłem? Przecież nigdy nie miałem problemu z oceną punktu wybicia.
            Wcisnąłem rzeczy do torby treningowej, złapałem narty, pokrowiec z kombinezonem i wyszedłem na dwór. Woda kapiąca z mokrych włosów zalewała mi oczy, ale nie otarłem jej. Przynajmniej nie musiałem patrzeć na fantastyczne skoki moich kolegów.
            Dostrzegłem stojący na przystanku autobus, ale nie miałem ochoty do niego biec. Trafi się kolejny pomyślałem. Spokojnie doszedłem do tablicy z rozkładem jazdy i zacząłem lustrować godziny odjazdów.
            - Brawo, Maciek – warknąłem sam do siebie i kopnąłem leżący na ziemi kamień.
            Kolejny autobus miałem dopiero za godzinę. Nie widziało mi się sterczenie na przystanku tyle czasu, więc zrezygnowany poszedłem piechotą.
            Wszędzie widziałem tłumy turystów, korzystających z oferowanych przez miasto atrakcji i robiących sobie zdjęcia przy każdej napotkanej latarni. Fakt, Zakopane jest przepiękne, ale czy w takim upale nie lepiej wybrać się do aquaparku, zamiast łazić po rozgrzanej ulicy?
            Nagle do moich uszu doleciała znajoma mi muzyka. Zatrzymałem się, próbując przypomnieć sobie, skąd mogę znać tę melodię, gdy wtem dostrzegłem ją. Jasnowłosą piękność o bladej cerze, która poprzedniego dnia spowodowała u mnie całkowity brak reakcji na bodźce zewnętrzne.
            Była dokładnie taka, jaką ją zapamiętałem. Delikatna, zwinna, poruszała się w takt muzyki tak, jakby urodziła się specjalnie po to, by tańczyć. Najcudowniejsza przyczyna moich beznadziejnych skoków i prawdopodobnie zawalonych zawodów Grand Prix.
            Z każdym obrotem jej bladoróżowa spódniczka unosiła się, długi warkocz podskakiwał, chude białe łydki naprężały się, tylko wyraz twarzy pozostawał skupiony, nieobecny.
            Jakiś pulchny chłopiec w czapce z daszkiem stojący obok mnie jadł chipsy, których uporczywe chrupanie zagłuszało spokojną melodię i przeszkadzało mi się skupić. Miałem ochotę wyrwać mu paczkę z rąk i wyrzucić do kosza. Powstrzymywał mnie przed tym tylko towarzyszący mu ojciec, jeszcze bardziej postawny, niż jego syn.
            Przeniosłem spojrzenie z powrotem na tańczącą dziewczynę. Nawet nie zauważyłem, gdy pojawiła się zaledwie dwa metry przede mną. Wyraźnie widziałem słoneczne refleksy w jej włosach, słyszałem miarowy oddech, czułem jej subtelny zapach.
            I wtedy chrupanie tłuściocha jakby ucichło, cały sprzęt stał się lżejszy, a upał mniej uciążliwy. Znów liczyła się tylko ona, jej gracja, niespotykana uroda, inny świat, który wokół siebie wytworzyła.
_________
zapraszam na moje kolejne opowiadanie -reemigracje. tym razem w roli głównej Michał Kubiak :)

2 komentarze:

  1. To już wiemy dlaczego Maćkowi tak źle wychodziły skoki na treningu. Powinien ją poznać. Póki tego nie zrobi wciąż będzie siedziała w jego głowie. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Maciuś weź się za nią.

    OdpowiedzUsuń